Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie miały sił zagłuszyć jej zrywające się jeszcze śnieżyce i przymrozki ostre, bo zaledwie wyjrzało z poza ciężkich, szarych chmur słońce, — znowu rozbrzmiewała ta pieśń stugłosa, radosna, zwycięska pieśń budzącego się życia.
Marusz siadywał z żoną i synem przed chatą i wszyscy troje słuchali tego chóru szczęśliwych, beztroskich, upojnych głosów.
Pierzchały w popłochu ciężkie wspomnienia odchodzącej zimy, znikało widmo śmierci, która tak nielitościwie zaglądała w oczy uczciwym, pracowitym, spokojnym ludziom północy. Na twarzach ich wykwitał uśmiech pogodny, w sercach podnosiła się rzewna wdzięczność dla Tego, który po surowej, ponurej zimie i nocy polarnej posyłał ciepłe, życiodajne lato, promienne, umajone kwieciem wonnem, bujne i pieszczoty pełne.
— Wielki Duchu! — szeptały usta.
— Wielki Duchu! — powtarzały serca, głośniej tętniące w piersi.
— Wielki Duchu! — śpiewały w duszach głosy nieznane.
Czao-Ra, wygrzewająca się na słońcu