Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomięty kapelusz chwiał się na głowie, tak nisko na piersi opuszczonej, że twarzy wcale widać nie było.
Szedł człowiek ów, a patrzącemu wydało się, że suną za nim wielkim korowodem zjawy rozliczne.
Skradały się popod parkany chytre pomysły nizkich wybiegów, posuwiste a przygięte do ziemi, jakby zawsze gotowe do skoku szły ambicye, środkiem zaś ulicy, zataczając się zlekka toczyły się krągłe, tuczne jak wieprze, uciechy towarzyskie i inne. Wyprzedzał jednak wszystkich, sparty na krzywym parasolu poważny, stary, w połamany cylinder przybrany orangutang z wielką, ciężką księgą pod pachą.
A z dziur w chodniku, z otworów suteryn wypełzły różne inne gady i węże i z sykiem roiły się pod nogami idącego, lub wiły spiralnymi skręty w powietrzu.
Od czasu do czasu smutny człowiek przystawał, jakby niepewny drogi i ruszał po chwili dalej na oślep, byle ujść napastowania potworów, obskakujących go, ledwo się zatrzymał.
Patrzący z okna poznał znajomego i głośno niemal zawołał:

Tak wygląda szczęśliwiec!

Tak wygląda, gdy nań nikt nie patrzy... w od-