Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lają mnie. 20 lat. — Mój Boże, już teraz posługacze szpitalni mówią mi ty. Całą noc przemyślałem o tem, no i wiem, że nie wytrzymam... nie mam siły. Ja, który miałem zamiar odrodzić się w podziemiach, nie mogę nawet znieść poufałości ze strony służby szpitalnej. Dla Gruszy zniósłbym wszystko, prócz knuta.
— Bracie — rzekł łagodnie Alosza, — wysłuchaj co ci powiem, wiesz przecie, że nigdy nie kłamię. Za ciężkiby to dla ciebie był krzyż, a zresztą, nie zasłużyłeś na niego. Gdybyś był istotnie mordercą, nie namawiałabym cię nigdy do uchylenia się od kary, ale tak, jak jest, możesz śmiało skorzystać ze sposobności ratunku.
— Wiem, wiem, ukartowaliście wszystko. Taki jak ja, musi uciekać, oczywiście. Tylko, że nigdy sobie tego nie daruję. — Mówię tak, a przecież ucieknę. — Obłudni jesteśmy, mój bracie, ja i ty nawet.
— To prawda, — powiedział Alosza.
— Tak, ja cię kocham bracie, za to, że ty zawsze mówisz prawdę. Powiem ci zresztą wszystko. Jeżeli zgadzam się, to dlatego, że dla mnie Ameryka będzie także wygnaniem. Nienawidzę tej Ameryki, niech ją dyabli wezmą! Ja kocham kraj nasz, Alosza, i tęsknić będę, tęsknić na śmierć. — A ona! a Grusza! czy podobna do Amerykanki? zatęskni się tam, a ja będę przyczyną jej nieszczęścia. A ci Yankesi, wielcy inżenierowie może, ale niech ich dyabli wezmą, nienawidzę ich. Pójdziemy chyba między czerwonoskórych, nauczymy się ich języka, a potem, po kilku latach, zmienimy się tak oboje, że będziemy mogli po-