Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potem podniósł się zwolna, bez śladu uniżoności, zachowując tylko ściśle niezbędną grzeczność. Iwan spostrzegł w jego ręku zeszyt, w którym coś zapisywał. Przypomniał sobie wówczas, że doktór Hercenszube wspominał mu jeszcze w szpitalu, że Smierdiakow, uczy się gorliwie po francusku, uważał to za dowód zboczenia umysłowego.
— Gorąco u ciebie — rzekł Iwan, wchodząc.
— Niech pan zdejmie palto, — przyzwolił łaskawie Smerdiakow.
Iwan zdjął palto i rzucił je na ławkę, potem drżącemi rękami przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw eks-kucharza.
— Słuchaj! — zaczął. — Co znaczyły twoje słowa, któreś mi powiedział na pożegnanie w szpitalu, że jeżeli ja nie wspomnę o twoich udawanych atakach, to i ty przemilczysz moją z tobą rozmowę? Co miałeś w niej przemilczeć? gadaj mi zaraz.
— Na pytanie to, wypowiedziane tonem umyślnie wyzywającym, oczy Smerdiakowa zamigotały złośliwie, przymrużył przytem znacznie jedno z nich, jakby mówiąc: — „Chcesz wypowiedzieć wszystko na czysto, niech będzie”.
— Chciałem nie mówić sędziom, że, pan domyślając się, jakie niebezpieczeństwo grozi ojcu, zostawiłeś go samego, mimo, że wiedziałeś pan o zamierzonem morderstwie. — Słowa te wypowiedział, jak zwykle, pomału i z namysłem, ale w głosie jego brzmiała jakaś zdecydowana na wszystko zuchwała zawziętość.