Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem, ale mi przebacz, daruj. Spadnie ci zaraz na głowę cały grad wyrzutów. Nigdy nie potrafi przebaczyć uczciwie, po prostu, zaraz cię poniży, sponiewiera, wyciągnie nawet takie rzeczy, których wcale nie było, niczego nie opuści, o niczem nie zapomni, swoje jeszcze doda — i wtedy dopiero daruje ci winę. I to jeszcze zrobi tak tylko dobra, zupełnie dobra kobieta. Taka w nich tkwi drapieżność, we wszystkich, co do jednej, w tych aniołach, bez których żyć nie możemy.
— Słuchaj bracie! Każdy, mniej więcej porządny mężczyzna, musi być pod pantoflem kobiety, tej, czy innej, takie jest przynajmniej moje przekonanie. Nie poniża to bynajmniej mężczyzny, nie poniży nawet bohatera, Cezara samego nie zmniejszy... Ale przepraszać? — nigdy w świecie. Miej to sobie za prawidło — nigdy. Poleca ci to twój brat, Mitia, którego kobiety zgubiły. Nie, już ja i bez przeproszenia czemś ułagodzę Gruszę. Kocham ją i czczę, ale ona tego nie widzi, nie chce widzieć, zawsze jej za mało. I zaprawia mi cierpieniem tę miłość naszą. Pierwej dręczyła mię tylko jej chwiejność, ale dziś duszę jej całą wziąłem w moją i przez to stałem się człowiekiem. Czy też pozwolą nam wziąć ślub? Inaczej umrę z zazdrości. Co ona ci mówiła?
Alosza powtórzył mu słowa Gruszy.
— Więc nie gniewa się o to, żem zazdrosny? Sama ma takież serce, i lubi to. I ja także lubię takie usposobienie, chociaż nienawidzę, gdy kto o mnie jest zazdrosny. Będziemy się z Gruszą strasznie szarpali, ale też i kochać się