Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szarych, ponad którymi raz po raz strzeli wyżej jesion i grab. Po porzuconych płajach i perciach na berdach skradają się kozły ostrożne, na wyrąbanych polanach pasą się łanie i rozdymają nozdrza węsząc byka, żerującego w zaroślach. W bukowych haszczach z fukaniem i sapaniem przesunie się sznur dzików i zapadnie do wilgotnej rozłogi. W mroku puszczy, wyszedłszy z matecznika pęta się niedźwiedź, mrowisk szukając i dziupli, gdzie dzikie roje złożyły woskowinę z miodem wonnym, jakiego nie znają doliny.
Świca rwie i szumi. Tam rozleje się szeroko po kamienistym zdziarze, gdzie rozrosły się bujnie lepiężniki białe, błotne kniecie, ciemne skrzypy leśne i łopuchowate liście i różowe kwiaty miłosny; tu zwęża się nagle, staje się wąskim potokiem, roziskrzonym na szypotach i krętych załomach. Nad gnijącą, porzuconą klauzą, tuż nad prądem stoi malownicze schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego, myśliwski pawilon firmy „Sylwinia“, nieco dalej — gajówka przy kolejce leśnej. W wąskiej kotlinie dmie świeży wiatr i niesie żywiczne zapachy. Z wirów Świcy wyskakują drapieżne pstrągi, chwytają owady i walczą z prądem i szypotami dążąc ku źródliskom i wyciekom rzeki. Kwilą jastrzębie, a Bojki, śledząc ich lot Spiralny, mruczą: „Galia, galia!