Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mrozem zwarzonych, bo wybijają się już kępy i pasma soczystej zieleni, a w niej ni to na kobiercach wzorzystych tkacz niewidzialny rzuca plamy jaskrawe i zawiłe desenie białych, żółtych, niebieskich i krwawych kwiatów. Za ostatniemi zagonami borów, za czarną poroślą kosówek cisza panuje na połoninach. Chyba zaszemrzą suchemi gałęźmi i poruszą brodami porostów „kumbuki“ — świerki niewysokie, rozłożyste, o wierzchołkach niegdyś uciętych ostrzem siekiery. W miejscach osłoniętych i zacisznych, wpobliżu płajów i wody, ciurkającej do żłobu, przytuliło się stoiszcze na rozległem kosarzysku... Od zielonego tła odcinają się czarne plamy stai z wysuniętem wprzód poddaszem i ciemnym otworem drzwi niskich, krzyżem znaczonych. Po połoninie, w otoku zagród ze ściętych najeżonych gałęziami świerków, rozrzucone koszary dla bydła, nędzne szałasy juhasów, dojarnia dla krów i „strunka“ — dla owiec. Wczesną wiosną, gdy pastwiska zazieleniły się już bogato, przybywa na połoninę jej władca, kapłan chrześcijański, ale jeszcze bardziej — czarownik i mag — stateczny, poważdy gazda — watah wprawny, bywały. Konie stoją przy zagrodzie pod jukami, dysząc ciężko. Nietylko jednak