Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze nie było powiedziane ostatnie słowo! — zawołał marynarz, kładąc mu rękę na ramieniu. — Daję ci słowo, że nie krzywdzimy nikogo, chyba po pijanemu na brzegu, po tawernach. Nie kradniemy nic, lecz swego bronimy pazurami i nikomu nie damy, chociażby doszło do noża lub kuli.
Pitt Hardful milczał i myślał, nie spuszczając oczu z ponurej, lecz wyrazistej twarzy marynarza.
— Nie oddamy swego, — ciągnął dalej olbrzym, zaciskając pięści, — bo proceder nasz ciężki i niebezpieczny. Przez osiem miesięcy igramy ze śmiercią, i musimy za to mieć zyski.
— To mi wystarcza i dogadza — powiedział Pitt. — Teraz co do owych wzajemnych stosunków. Nie lubię poufałości, nie znoszę, gdy mi mówią — „ty“ bez mego pozwolenia i bez racji pakują pięść pod nos lub oczy. Nazywam się Pitt Hardful i tak powinni zwracać się do mnie wszyscy, jeżeli chcą mieć we mnie dobrego towarzysza i chętnego pomocnika. To moje warunki!
— Zrobione! — zgodził się marynarz. — Będę cię nazywał mister Siwir, bo jesteś istotnie surowy.
— Mister Siwir dobrze brzmi! Niech tak będzie! — rzekł Pitt. — Teraz pójdę do kapitana „Akry“, aby mi zapłacił za naprawę sieci.

— Daj spokój! — zaśmiał się olbrzym. — Ten Francuz da ci jakie 50 franków całej parady. Masz tu pięć funtów zaliczki, przepij je w tawernie, a około północy znajdziesz tu, przy składach węglowych, koło brekwateru[1] moją jolkę.[2] Ona cię przyholuje do burty „Witezia“.

  1. Brekwater — tama portowa, broniąca od fal.
  2. Małe czółno do przewożenia ludzi na statku.