Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oni nie przyjdą już — mruczał Francuz. — Samojedzi strzegli ich do świtu, a później... później...
— Co — później? Powiadaj! — krzyknął Nilsen.
— Poprzecinali im gardziele, jak swoim reniferom, — wypalił Cep.
— Zabili?
— Tak! Byli to ludzie z bandy, która nieraz robiła na Samojedów napady, rabowała ich dobytek, uprowadzała stada, krzywdziła kobiety... Teraz mogli się zemścić, no i nie omieszkali skorzystać ze sposobności. Czysta robota! Już tam psy pracują... a i wilki nadciągają. Chociaż jasno, a słyszałem ich wycie za pagórkami, gdzie rzucono ciała zamordowanych... Czysta robota i już nikt na to nie poradzi... Amen!
Francuz zaczął się śmiać i zacierać ręce. Był zadowolony, gdyż straszliwie się zawziął na bandytów. Długo potem z nowem zacięciem chwalił się swoją strategją i chełpił się Arkolskim Mostem, gdzie, jak niegdyś Napoleon, zwyciężył i pobił na głowę nieprzyjaciela.
Przerwawszy przechwałki, powiedział:
— A tych Samojedów polubiłem teraz serdecznie! Poważny lud i robi wszystko rzetelnie. Zyg, nożem po gardle i — adieu, mon petit coucou! Tamci odjechali, a nasze francuskie przysłowie głosi, że „odjechać — to umrzeć trochę!“ Ci zaś umarli nie trochę, ale z kretesem!...
Tak się zakończyła pierwsza tragiczna karta dziejów poszukiwaczy złota z „Witezia“.
Nic o tem nie wiedział Biały Kapitan, płynący już przez Karskie morze ku ujściu Tajmyru.
Była już jesień i lodu nigdzie w drodze nie spotkano. Morze było spokojne i wolne.