Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kapitanie! — jąkając się i drżąc, zaczął mówić bosman. — Ja nie myślałem o buncie. To — Ikonen nas podburzał, a przedtem z nim razem — Mito... Mito, którego zmyła fala...
— Nie fala, lecz ja go wrzuciłem do morza! — poprawił Nilsen.
— Ikonen rozpoczął bunt, on strzelił trzy razy do was, kapitanie, i do sztormana. My strzelaliśmy w powietrze... My rozlewu krwi nie chcieliśmy... — mówił żałosnym głosem Ryba.
— Lecz do buntu przymknęliście? spytał kapitan, marszcząc brwi.
— Przymknęliśmy! — odparli, spuszczając głowy.
— Co powiesz ty, Udo Ikonen? — rzucił Nilsen pytanie, nie patrząc na Finna.
Ikonen stał, zacisnąwszy zęby.
— Przyznajesz się do winy? — padło nowe pytanie.
— Żałuję, że kula tylko zadrasnęła ciebie, Olafie Nilsen, a nie ugrzęzła ci pośrodku czoła! — warknął.
— Tak! — zawołał krotochwilny Luda. — Nieodżałowana pomyłka, która, z pewnością, drogo będzie kosztowała zacnego pana Ikonena. Ha, trudno! Nie można być nieomylnym. Niech to pana pocieszy...
— Stawiam pytania obecnym! — przerwał mu Nilsen. — Pierwsze: czy fakt buntu został dowiedziony?
— Tak! — odezwali się marynarze.
— Drugie pytanie: czy Ikonen był hersztem tej bandy?
— Był! — odpowiedzieli Polacy i Kaszub Skalny.
— Ogłaszam wyrok! — rzekł, podnosząc się, Olaf Nilsen. — Bunt na okręcie, szczególnie podczas ciężkiej pływanki i wszczęty w celach wyłącznie rabunkowych, zna tylko jedną karę — śmierć przez powieszenie.