Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starali się Polacy przy każdej sposobności zaciągnąć Kaszuba do swej kajuty, opowiadali mu o Polsce i o tem, co się działo obecnie we wspólnej ojczyźnie, miotającej się w wirze walki o wolność, o czem dochodziły ich jeszcze na Murmanie wieści niejasne.
Mikołaj Skalny słuchał uważnie i ważył wszystko w swojej sennej głowie. Nie znać jednak było na nim żadnego wzruszenia.
— Kamień, nie człowiek z tego Skalnego! — oburzał się nieraz niecierpliwy, bo najmłodszy Sanicki. — Słowa odskakują od niego, jak groch od ściany!
— Zaczekajcie! — uspokajał go rozważny Rynka. — Obudzi się kiedyś i to jak się obudzi! Zobaczycie!
Stało się to prędzej, niż ktokolwiek z Polaków mógł przewidzieć.
Pewnego razu w kasztelu Sanicki, posiadający silny głos, zaczął śpiewać piosenki ludowe, inni wtórowali mu, tworząc dość niedobrany chór. Skalny bardzo się ucieszył z tej nowej rozrywki, śmiał się, oczy mu błyszczały. Nareszcie Polacy odśpiewali „Boże, coś Polskę“, a pieśń ta na obczyźnie, wśród spienionych fal Oceanu Lodowatego, brzmiała jak modlitwa, szczera i gorąca.
Wszyscy byli przejęci tem uczuciem i nikt nie zwracał uwagi na Kaszuba. Gdy, jednak, po skończonych śpiewach obejrzeli się na niego, — wszyscy zdumieli.
Ogromny, niby z głazu wyciosany marynarz siedział z twarzą, ukrytą w dłoniach. Potworne ramiona drgały mu, a przez kurczowo zaciśnięte palce padały łzy.
— Tę pieśń śpiewano u nas... na wsi... w kościele... do Boga-rodzicielki... — mówił urywanym głosem. — Matula śpiewała... siostra... i jasnowłosa Aniela...