Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

budzili i zrywali na równe nogi, gdyż podrażnione zmysły oszukiwały ich nieistniejącemi dźwiękami, słowami komendy, strzałami, dochodzącemi z poza burty lub z pokładu szonera.
— Gdybym popłynął raz jeszcze po tem bladem morzu i pod jeszcze bledszem niebem, zmuszony leczyć załogę, — zabrałbym z sobą całą beczkę bromu i walerjany — mówił żartobliwie felczer Walicki. — Stajemy się histerycznemi staremi pannami. Dobrze zrobiłby nam teraz spory kubek mocnej wódki, sztormanie!
Myślał o tem i Olaf Nilsen, lecz miał pewne skrupuły.
— Jutro wejdziemy do Karskiego morza — oznajmił w biesiadni, zwracając się do załogi, spożywającej kolację. — Na wschodzie widzę już grupę wysp Suchanina. Trzeba się mieć na baczności, bo miejsce — marne, pełne raf. Chcę przejść przez Karską cieśninę. Sądzę, że nie spotkamy tam lodu...
Wyspy Suchanina, leżące cokolwiek na północ od cieśniny, dały załodze trochę nowych rozrywek i niespodzianek.
Ujrzeli bowiem skały, niby śniegiem pokryte, lecz nie mógł to być śnieg, gdyż temperatura ani razu nie spadła niżej pięciu stopni ciepła.
Majtkowie gubili się w domysłach. Nie umiał też i Pitt wytłumaczyć tego zjawiska. Lecz Olaf Nilsen kazał przynieść karabin i wystrzelił.
Śnieg odrazu stopniał i podniósł się w powietrze w postaci białej chmury różnego ptactwa wodnego. Były to gagary, nurki i różne mewy. Inna armja, ześlizgnąwszy się ze skał, okryła morze kołyszącą się płachtą na dużej przestrzeni. Nilsen dawał tym prawie pozbawionym skrzydeł stworzeniom różne nazwy.