Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stanęła przed nim tak blisko, że dotykała go piersią. Czuł ciepło jej ciała i powiew oddechu. Patrzał na nią z zachwytem. Zdawało mu się, że oto w tej chwili niepojętego uniesienia on — syn tej ziemi — modły nieme zanosi przed posągiem nieznanego bóstwa, jak niegdyś w dżungli za Elaro...
— Odjedziesz? — spytała.
Podniósł ramiona i odparł smutnym głosem:
— Jest to najwyższa nagroda, nie śmiem odrzucić jej. A zresztą muszę zacząć żyć, przebijać sobie własną drogę...
— A ja? — spytała niemal bezdźwięcznie.
Nie zrozumiał, nie śmiał zrozumieć. Nie odpowiedział.
— A ja? — powtórzyła już namiętnie i nagle zapłakała.
— Lizo!... Lizo!... — szeptał, przejęty i wzruszony. — Cóż mam robić? Poradź, naucz! Zrobię wszystko, czego zażądasz...
Uspokoiła się i zajrzała mu w oczy wzrokiem dziwnym, drażniącym i nieprzeniknionym.
— Poradzić? Nauczyć? — spytała.
Potrząsnęła główką, a kilka loków opadło jej na czoło i policzki.
— Powiedz, czy jesteś moim przyjacielem? — spytała.
— O, tak! Wiesz przecież, że dla ciebie uczyniłbym wszystko, wszystko! — wybuchnął gorącym, stłumionym głosem.
Podniósł ku niebu rozmarzone, gorejące oczy, w których miotał się płomień porywu.
Liza stała, zapatrzona w jego twarz, pełną zmiennych wrażeń, w oczy śmiałe, zachwycone.
— Pamiętasz powieść Diego de San-Padro? — spytała.