Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wybuchnął głośnym śmiechem, a tak donośnym, że jego ogier ze stajni wesołym odpowiedział mu rżeniem.
— Koń do konia gada! — dociął Bogdankowi Waśko, ale Komarnicki tylko ręką odrzucił i powalił Popiela na siano.
Poczęli się borykać mrucząc i sapiąc jak dwa niedźwiedzie — piastuny.
— Zaniechajcie! — wołali Andrzejko z Raszkiem. — Gadaj, Bogdan, jak to będzie?
— Dowiecie się wieczorem, bo to dziś się kończy drugi dzień — odparł Komarnicki nie przerywając walki z Waśkiem.
Po chwili jednak przestał się szamotać i usiadłszy dodał:
— Po wieczerzy i modlitwie wdziejecie na się co najgorszą odzież i noże ino weźcie pod połę. Wychodźcie nad Wisłę, gdzie wiklinowe zaczynają się haszcze. Czekajcie na mnie — łodzią podpłynę po was... Ino z szopy ukradkiem wyślizgnijcie się, by was oboźny, czy chorąży nie zoczyli, bo wtedy nic z tego...
Na podwórzu rozległy się nagle krzyki i lament niewieści.
Chłopcy wypadli z szopy.
Przed kwaterą pana Kmity stał jakiś wyniosły, siwobrody mąż a obok płacząca niewiasta, która jazgotała rozpaczliwie powtarzając w kółko.
— Oj, biednaż głoweńka moja! Oj, jaż sierota nieszczęśliwa!
— Cicho! — huknął na nią starzec i zwrócił się do pana Marcina. — Rycerzu! Jestem Gniewosz Grzymalita z Tarnobrzegu. Synowie moi — Wojciech z Bogorii i Krystyn z Niska — do Krakowa z naszym hufcem pociągnęli. Na zamku ino z wnuczką Heleną, córką Woj-