Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiem prawicę mu kula armatnia uszczknęła? Legalista z waćpana na stare lata ho! ho! A jakeś mnie rodzicom moim umknął, toś o raptus puellae nie myślał, waćpan? Bliższa koszula, niż kabat![1] A jak co do syna rodzonego przyszło, to zaraz strachy na Lachy — krzyki gwałt, pozew... Tfu! Tfu! Ot co!
— Ależ aśćka wyśpiewałaś mi verba veritatis,[2] no, no, no! — zawołał zdumiony pan Karol, bo pani Barbara potulną była od trzydziestu lat. — Cóż ta teraz robić? Chyba i ja do Rawy skoczę, aby naszemu chłopakowi jakowej krzywdy nie uczyniono.
Pani Barbara porwała się ze swego kącika i, uśmiechając się przez łzy, całowała małżonka po rękach i szeptała:
— Skocz, ojcze, skocz! Bóg ci za to stokrotnie wynagrodzi! Ratuj naszego Marcinka! Umęczony on, stroskany, chłopaczyna — biedaczek!
I znowu całowała męża po rękach, a on — zawstydzony tulił ją do piersi i tak trwali długo, aż się popłakali oboje.
— Barbusiu miła, sporządź no wszystko do drogi — poprosił wreszcie pan Karol, obejmując żonę. — Ja zaś skoczę kolasę obejrzeć i konie co najtęższe wybrać...
W godzinę potem pan Karol Lis jechał już traktem wileńskim, a pani Barbara krzyżem leżała w kaplicy i modliła się przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej.



  1. Kurta.
  2. Słowa prawdy.