Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uciec mógł, aż tu jeden z panów Zyglewskich z szablą zwalił się na mnie. Rąbać się wypadło, no... no... i...
— Zarąbałeś?! — wykrzyknął Lis.
— Stało się nieszczęście.. — mruknął wachmistrz, a wąsy same, bez pomocy palców, nastroszyły się i ruszały groźnie. — Zwiewać wypadło... do lisowczyków samotrzeć z dwoma innymi przyszedłem pod pana pułkownika Kleczkowskiego komendę i od Starodubskiej hecy haruję.
— No, to widzę, że przy mnie musisz zostać, inaczej nie lza jeszcze — zgodził się rycerz.
Starościak rękę mu pokornie ucałował i szepnął:
— Ja za tę łaskę odsłużę wiernie...
— Zaś tam! Znam przecież ciebie, asanie, nie od dziś! — zaśmiał się Lis.
Starościak odjechał i, jeżąc długie, twarde, jak szczecina wąsiska, śpiewał sobie pod nosem.
Z bijącem sercem i bladością na twarzy zbliżał się Marcin Lis do rodzimego domu, stojącego na rynku, obok kolegjaty.
Nie miał jednak odwagi wejść, bojąc się usłyszeć ponure wieści.
Posłał Starościaka, aby uprzedził o przybyciu jego i wypytał dobrze o wszystkiem, co się w domu dzieje.
Długo czekał powrotu wachmistrza młody rycerz, stojąc na rynku i ze wzruszeniem oglądając rodzinne miasto. Widział dużo znajomych twarzy. Ludzie jednak nie poznawali go, bo zmężniał i zmienił się bardzo. Z podziwem patrzyli na barczystego, o dziarskiej, śmiałej twarzy jeźdźca, lecz dawnego łobuza — Marcinka w nim nie upatrywali.