Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zjechali z przełęczy. Wspomnienia prysły i jeno nadzieja i dążenie do ziemi ojców ogarnęły myśli i serca Polaków.
Długa leżała przed nimi droga.
Roztopy wiosenne przegradzały ją. Za poradą władz grodzkich omijać musieli drogi, któremi powracały z pod stolicy drużyny moskiewskie; dalej ciężka i nielitościwa stopa wojny w pustynię obróciła kraj bogaty, ludny. Z trudem, dobywając spiżę dla ludzi i koni, bardzo powolnie sunął rycerz ku rubieży Rzeczypospolitej.
Na jednym postoju w Perejasławiu-Zaleskim spotkali się z niewielkim oddziałem moskiewskim. Opatrzonych w glejty od Stroganowa, który władzę wojewody piastował na Uralu, przyjęto ich za ludzi kupczących, bo też konie, jukami obładowane, prowadzili ze sobą i do konfidencji łatwo doszli, tem łatwiej, że Moskale gorzałkę bez miary pili i języki ruszały im się luzem.
— Ech-ma! — wołał jeden z Moskali, do wodza tej bandy podobny — gdyby nie mir[1], jaby toho atamana lisowczyków Rogawskiego pojmał i pohulałby z nim tak, szczob Lachy do druhogo pokolenia zakazały na Ruś z wojną chodyty!
Zerknął na mówiącego młody rycerz, niczem wilk na owcę, i spytał:
— To już nie sam Lisowski hetmani nad lisowczykami?
Zaśmiał się pijany Moskal i rzecz:

— Toś ty chyba z nieba spadł? Bojary, pewnego człowieka posławszy, jadem śmiertnym ubiły Lisowskiego pod Starodubem, teraz bude cztery lata. Swoje

  1. Pokój.