Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ognisko rozpalili i rannego przy niem złożyli na burce. Snadź ciepło ożywiło już stygnącą krew, bo setnik dyszeć zaczął, a powieki mu zadrgały, niby otworzyć się miały. Rogata dusza niełacno z potężnego ciała młodzieńca wychodziła... Borykała się ze śmiercią...
— Mało nas ostało! — westchnął Mazur Luda. — Nas — Polaków trzydziestu; wiernych Dońców, co nie Poszli za zdrajcami, pięćdziesięciu, no, i innych — ze dwudziestu. Chorągiew! Na wróblim dziobie by się zmieściła! Cóż ta czynić będziemy? Iść naprzód albo czekać na to, co z setnikiem ma się stać.
— Iść! — zawołało kilka głosów.
— Zostać! — zawyrokowali Opieński i Szwed uczony. — Może komendant do przytomności wróci i nam doradzi, bo tu jego głowa więcej od naszych rad waży...
Pozostali więc, zaczajeni w gęstych krzakach, wpobliżu boru.
Na trzeci dzień dopiero oczy otworzył ranny rycerz.
Obejrzał się, przypomniał sobie wszystko, bo zaraz twarz mu smutkiem się powlokła i zapytał:
— Ilu pozostało?
— Setnia szabel — odpowiedział Opieński.
— Dobra nasza... — szepnął. — Mała kupa łacniej się prześlizgnie wszędy, niźli duża i niepewna... Czuję, że nie umrę, lecz słaby jestem okrutnie i ruchać się nie mogę, niby mnie łańcuchami spętano...
— Cichajcie! — szepnął Starościak, nadsłuchując. — Konie bieżą...
Przygotowali się do obrony, bo zostawić rannego wodza nie chcieli.