Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

naciąć więcej niż ogniw naliczyłem w moich kajdanach!
— Dobry rycerz z waszmości, panie Lis! — pochwalił pan Jarosz.
Marcinek milczał, a później spytał:
— Czy w chorągwiach pana pułkownika niema kozaków lub innych ludzi wiary greckiej?
— Toż — to ja mam u siebie połowę Dońców! — odparł pan Kleczkowski.
— A ja mam dla nich duszpasterza — rzekł Marcinek poważnie. — Uczony inok Jakób, zakonnik z Atosu, człek przebiegły i zacięty! Pokornie proszę pana pułkownika o łaskawe przyjęcie go do naszych szeregów. On, bowiem, życie mi salwował!
— Jak tak, to i niema o czem mówić! — zakończył rozmowę pułkownik. — Ale otóż i ów skit, suponuję...
Marcinek ręce do serca przycisnął, bo tak mu tętniło, że aż ból czuł nieznośny, więc krzyk wydał podobny do klekotu młodego orła i konia wskok puścił, podnosząc za sobą śnieżną kurzawę.