Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powiem, bo „jurodziwy” Jaszka wszędzie nos swój wścibia, jak to zwykle bez rozumu!... — cicho śmiejąc się, mówił stary czerniec.
Pogwarzyli jeszcze chwil kilka i Jaszka, pożegnawszy jeńca, odszedł, starannie zamykając drzwi lochu na klucz i zasuwy żelazne.
Długo siedział Marcinek, rozmyślając o swem miodem, a już tak burzliwem życiu. Nie wiedział, czy był to dzień, czy świt, czy noc nad ziemią pełzła, bo w dole straszliwym panował nigdy nierozświetlony, nieprzemijający mrok czarny, beznadziejny.
Jednak wkrótce usłyszał Marcinek zgrzyt klucza, więc jęczeć zaczął głośno i wić się na posłaniu ze słomy.
Pobiegły po ścianach lochu żółte, blade smugi światła i młodzieniec ujrzał czerwoną, tłustą twarz, o małych, złych oczach i rudym kłaku brody. Czarny habit z naszytemi na nim godłami męki Chrystusowej, trupią głowę z skrzyżowanemi piszczelami ludzkiemi, takiż kłobuk ze spadającemi na barki pasmami czarnej tkaniny świadczyły, że był to mnich, — wysoko postawiony inok. Marcinek domyślił się, że widzi przed sobą Sawę.
— Wyjesz, Lachu? — spytał mnich.
— O! o! — jęczał więzień. — O — o — o!
— Nie podoba ci się tu? Lepiej na Kremlu siedzieć i świątynie Boże łupić? Gdybym ja był przeorem, kazałbym ciebie żywcem wodą na mrozie polewać... A tu — karmić wrażego Lacha musimy!
To mówiąc, Sawa rzucił zapleśniałą kromkę chleba i kawał ryby.
— Żryj, Lachu, bo tego to i psi nie tkną!
Splunął „sługa Boży“ do dołu i zaczął z wściekłością obracać klucz w zamku.