Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Głowili się chłopacy nad ucieczką i wywiezieniem panny Krystyny, ale nic wykombinować nie mogli.
Pewnego razu Olko wpadł do świetlicy i zawołał:
— Hej! Widzi mi się, że umkniemy!
— Gadaj! — krzyknął Marcinek.
— Naścia wykoncepowała... — zaczął chłopak. — Pojadę do folwarku, gdzie ładują owies dla wojska i tam pozostanę. Gdy główne siły Moskali przejdą, tedy pchnę tu sześć koni i wieść wam poślę, abyście wyruszyli do mnie. Pojedzie też z wami moja dziewczyna, uszczknę ją bojarom na amen! Szkoda takiej krasawicy dla moskiewskich chamów!
— Dlaczego ty pojedziesz, a nie ja? — spytał Marcinek.
— Naścia boi się, że bez ciebie Roman wykradnie pannę Krzysię.
— A no! Przy mnie tego nie będzie, jako żywo! Mam ja nad tem oko i w dzień i w nocy! — zawołał junak.
— Widzisz! — rzekł Olko. — Mądrze wszystko ułożyła moja bojarówna! Powiada, że z Dubrawy nie moglibyśmy zbiec, bo Roman szyki pokrzyżowałby nam snadnie. Mściwy on i rankor do ciebie ma zawzięty. W łyżce by wody utopić chciał, nie śmie ino, bo już spróbował targnąć się na ciebie, a oberwał zacnie. Czyha on teraz i czeka chwili sposobnej...
— Czekaj, piesku, aż kobyła zdechnie, będziesz ją jadł... — mruknął Marcinek.
— No, to i dobra! Jadę przed zachodem słońca, a wy tu gotowi bądźcie każdej godziny, bo periculum in mora, bracie!
— Zaś tam! Nie zaśpię sprawy, Olku! Nie bój się, gotowi będziemy na każdą porę! — powiedział Marcinek.