Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stron, otoczył, jak mgła, wichrem pędzona! Nikt nie wie godziny, ani miejsca, gdzie spadnie, jak drapieżna kania... Przerywa nasze szańce, zasidki[1] i zasieki, odciąga od stolicy wojsko, które do szturmu iść nie może, a nadwołżańskie i nowogrodzkie ziemie odciął tak, że z tych stron wojewodowie nie ważą się posiłków pchnąć pod Moskwę, bo bezpieczeństwa swoich grodów nie są pewni... Oby go prędzej jaka strzała jadowita dosięgła, bo kniaź nasz nasłał na niego zbójów tajnych...
Nabrawszy takich wieści, powracał Marcinek do Dubrawy, rozmyślając nad tem, w jaki sposób do hetmana Chodkiewicza, lub do lotnych Lisowskiego chorągwi się dostać.
We dworze Ozorina napozór nic się nie zmieniło. Tylko panna Krzysia rzadko się teraz pokazywała i nie wychodziła do ogrodu, gdzie zawsze miewał z nią spotkania Marcinek.
Głowił się junak nad tem, aż przyłapał pannę, gdy szła po obiedzie do teremu, i wręcz zapytał, drogę jej zastępując, a w oczy błagalnie i surowo zarazem patrząc.
— Cyt! — odpowiedziała Krzysia, podejrzliwie się oglądając i nadsłuchując. — Przedwczoraj przybył starszy syn bojara — Roman... Miłość mi swoją dawno wyznał i żenić się ze mną zamierzał. Ino ja zwlekałam, w pomoc Bożą ufna...
— Powiedziałaś mu, że nic z tego, bo mnie sobie upodobałaś na życie całe? — zapytał młodzieniec.

— Nie... — odparła cicho. — Strach miałam, że ubije ciebie, bo to dobry wojak i sławny siłacz, którego bohatyrem i witeziem nazywają.

  1. Zasadzki.