Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po chwili usłyszał, jak z lekkim zgrzytem otworzyło się okno.
Podniósł oczy. W oknie górnego teremu, gdzie zwykle w ruskich domach przebywały niewiasty, stała dziewczyna.
Miała na sobie długą białą koszulę i, patrząc przed siebie, rozczesywała złociste włosy, miękkiemi falami spadające jej na pierś wybujałą i na okrągłe różowe ramiona. Zadumała się, snadź, bo niebieskie oczy rozmarzone nic nie widziały przed sobą, ani smutnych, nagich jabłoni, ani pożółkłych krzaków porzeczkowych, ani ostatnich, jesiennych kwiatów liljowych, ani zapatrzonego w nią młodzieńca.
— Kraśna dziewka!... — pomyślał Marcinek. — Pewno, to córka bojara. Oj, kraśna, bo kraśna! — Delibera nos a malo![1]
Postanowił więcej nie patrzeć i, oczy wbiwszy w ziemię, szedł dalej.
Bojarówna spostrzegła wtedy junaka i długo wpatrywała się w jego zawadjacką twarz i szerokie bary. Potrząsnęła główką i nagle okryła się złotym płaszczem włosów.
— Rycerzu! — zawołała dźwięcznym głosem, opierając się rękami o framugę okna. — Podejdź bliżej!
Nie patrząc na nią, podszedł.
— Jestem córką, jedynaczką Ozorina, możnego bojara... — zaczęła mówić. — Ojciec zrobi wszystko, czego zażądam. Odmowy nie będzie!
— Czegóż chcecie ode mnie, bojarówno? — spytał Marcinek i spojrzał na dziewczynę.

Patrzyła nań śmiało wesołemi, niebieskiemi oczami, a usta czerwone, niby dojrzałe wiśnie, śmiały się do niego.

  1. Zbaw nas od złego.