Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzy szerokiej, okolonej długą, czarną brodą, nikogo nie było.
— Z czem przybywasz od setnika? — zapytał wojewoda, podnosząc senne oczy na chłopaka.
— Przybywam z wieścią, że Lisowski jest tuż, pod Drohobużem — rzekł groźnym głosem Marcinek. — Jego ludzie pobili już czaty od strony smoleńskiego szlaku i są w twoim obozie.
Gromow zerwał się od stołu.
— Czyś pijany lub oszalał? — spytał trwożnie.
— Mówię prawdę, bo oto stoi przed tobą rycerz hetmana Lisowskiego — pochylając głowę, dobitnie powiedział chłopak.
Wojewoda skoczył, aby miecz pochwycić, lecz Marcinek dopadł go i porwał, jak wilk porywa jagnię.
Moskal nie zdążył krzyknąć, bo żelazne palce ścisnęły mu gardło, a ciężka pięść z rozmachem spadła pomiędzy oczy.
Marcinek wyciągnął nóż i na stole wyrzynał literę po literze:
„Biada wam, Moskale, my już spadliśmy
na was, jak orły na stado kaczek.
Lis.“
Spokojnie wyszedł z domu i rzekł do Olka:
— Doczekała się sierpa pokrzywa! Przepadł wojewoda, jak kozak z dudami. No, a teraz do tamtych, co Seleźniowa szukają!
Wskoczyli na siodła i pojechali.
Starszy drużynnik spotkał ich gniewnym okrzykiem:
— Co wy brechacie, psie syny? Nikogo na drodze niema: ani Seleźniowa, ani Lachów!
Marcinek bystro spojrzał na Olka i rzekł rezolutnie: