Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdrzemnęli się chłopcy, przyciśnięci do siebie i burkami otuleni.
Noc zapadła głęboka. Zdaleka doszło poszczekiwanie psów.
Marcin podniósł głowę, pociągnął się, aż stawy trzeszczeć zaczęły i wstał.
Wytknął głowę z krzaków i długo nadsłuchiwał.
Po chwili szepnął:
— Wielki czas na nas... Na koń!
Wyjechali na drogę i zaczęli skradać się pod Drohobuż. Ciemność pochłonęła miasto i żadnego światełka nigdzie już dojrzeć nie można było.
— Cóż to? — szepnął Olko. — Chcesz wpaść do miasteczka?
— Przecież musimy języka dostać, jakie tam siły stoją... — odparł cicho Marcinek.
Skradali się bez szmeru, bo droga była miękka. Konie nie szczękały kopytami na kamieniach.
Już zaczernił się ostrokół, otaczający miasto.
Popalili go byli lisowczycy, lecz, widać, świeżo naprawili Moskale, bo tu i ówdzie odcinały się w mroku białe pale, nowe, niedawno ociosane i wbite.
— Kto idzie? — zabrzmiały nagle głosy i z ciemności wyłoniło się kilka postaci.
— A wy co za ludzie? — śmiało pytaniem na pytanie odpowiedział Marcinek i Olka łokciem w bok trącił.
— My z drużyny wojewody Gromowa, — rozległy się głosy.
— My z wieścią od Iwana Seleźniowa do wojewody odpowiedział młody Lis. — Sława Bogu, na swoich najechali! Myśleliśmy, że Lachy tu węszą wpobliżu. Z Wielikich Łuk w dzień i nocy jedziemy...