Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyżby i te młoty wykuwały coś dla nowych pokoleń?... — pomyślał Nesser, wchodząc do domu.
Dopiero przed północą zjawił się John Wells wraz z dwoma innymi oficerami. Jeden z nich stary, milczący pułkownik, Robert Lower, odrazu usiadł w wygodnym fotelu i zapalił fajkę. Drugi — porucznik, wiotki, jak trzcina, wysportowany — Bernard Houston, przeprosił Nessera i zdjął mundur.
— Od dwuch już dni nie zrzucam ubrania! — usprawiedliwiał się z uśmiechem. — Ciągle latam z różnemi zleceniami sztabu. — Ale — basta! Jutro już idę do pułku. Dostałem nareszcie przydział!
Tymczasem ordynansi nakrywali stół, stawiali talerze, szklanki, blaszanki z konserwami, butelki i syfony z wodą sodową. Wkrótce wszystko było przyrządzone, lecz towarzystwo czekało na coś jeszcze.
— Przepraszam pana, wild Henry, że nie zasiadamy do stołu, lecz lada chwila nadejdzie Jimmy Brice — odezwał się Wells. — Niezawodnie stawi się, bo jest ścisły, jak chronometr astronomiczny.
— Pan nie zna Jimmy? — zapytał porucznik. — Pochodzi z jednej z najstarszych rodzin Wielkiej Brytanji, ale w pułku nazywają go wszyscy poprostu Jimmy Brice. Nawet żołnierze inaczej nie mówią, jak „black Jimmy“. Nałapał już wszystkie niemal bojowe odznaczenia! Nie zna strachu. W bitwie — zimny, jak lód, mocny, jak dąb...
— A czarny, jak węgiel z Cardiffu! — dorzucił z grzmiącym śmiechem Wells.
— A tak, jeżeli nie czarniejszy jeszcze! — zgodził się Houston. — Ale co najciekawsze: kule omijają