Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

leżanek zapanowało mniemanie, iż czeka ją wielka nieprzyjemność: widocznie pan Carpenter przydybał ją na czemś okropnem poza szkołą. Rhoda Stuart uśmiechała się złośliwie od progu jeszcze, czego Emilka nie zauważyła zresztą. Cała była pochłonięta orzeczeniem, jakie padnie za chwilę z ust pana Carpentera.
Uczniowie i uczennice znikli z horyzontu. Pan Carpenter wyjął z szuflady papiery, wręczone mu przez Emilkę zrana i usiadł nawprost niej, patrząc bystro na dziewczynkę. Włożył szkła na nos i przystąpił do rozwijania pierwszej kartki. Emilka śledziła za każdym jego ruchem i z trudem panowała nad drżeniem rąk. Była to ciężka próba. Żałowała, że wręczyła te poezje panu Carpenterowi. Nie były dobre, rzecz jasna, że nie były dobre. Wystarczy wspomnieć owego wydawcę „Tygodnika”.
— Hm... — mruknął pan Carpenter. — „Zachód Słońca”... Boże mój, ileż to poematów napisano już na ten temat!

Chmury zbite w potężną masę
U nieba wrót zachodnich
Czekają tam, gdzie duchów tłum o gwiezdnych oczach...

Do licha, co to znaczy?
— Nie... nie wiem — wyjąkała Emilka, zmieszana ironicznym błyskiem jego źrenic.
— Na miłość Boską, dziecko, nie pisz tego, czego sama nie możesz zrozumieć. A to „Życie”. „O życie, od którego nie żądam tęczowych blasków”... Czy to jest szczere? Pomyśl, dzieweczko! Zastanów się: czy rzeczywiście nie żądasz od życia „tęczowych blasków”?

401