Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruinę zupełną? Może bawiło go tylko widowisko niezwykłe. Tak się zapatrzył na plac, że nie spostrzegł wcale, jak pomocnik sekwestratora wynosił z domu resztę mebli z izby. Ale to indywiduum, które przez cały dzień grasowało po domu, zapragnęło zażartować sobie ze starca.
— Masz szczęście! — rzekł. — Czyszczą ci dom, trzepią ci meble i obcierają z pyłu, a wszystko darmo. Powinienbyś nam postawić coś, dać się czegoś napić...
— Napić, napić... — powtarzał paralityk machinalnie.
I bez oporu pozwolił mu zabrać kilka drobiazgów rozrzuconych po kominku i rozwieszonych na ścianie, daguerotypowy portret syna, bukiet ślubny swej synowej, ale gdy sięgnął po szablę zawieszoną jako trofeum na ścianie głównej nad łóżkiem, chory się rozgniewał.
— Nie ruszaj! — rzekł i chwycił za rękojeść.
— Daj stary! Zaniosę do wyostrzenia... Daj!
Bepa nadbiegła.
— Ta szabla nic nie warta, cóż weźmiecie za nią?
— Mamy nakaz sprzedać wszystko — odparł człowiek.
A zwracając się do dragona rzekł:
— Puść no, puść stare bydlę. Już twój czas minął... hę prawda? Wystarczą ci kule do zabawy.