Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

»Kilka miesięcy, które już tu przebyłem, nie zmieniły i nie umniejszyły tych usposobień moich. Owszem, na widok tutejszego ludu, pogrążonego w ciemnocie i grubiańskich nałogach, czuję wciąż wzrastające oburzenie przeciw tym, którzy przez długie wieki byli sprawcami jego niedoli. To oburzenie, pomimo mojej woli i wiedzy wybucha mi w spojrzeniu, ruchach, głosie, ilekroć wypadek, albo służbowe moje czynności wprowadzają mię z nimi w stosunek bezpośredni. Gdy patrzę na nich, do głowy mojej sama przez się, niewywoływana uderza myśl, że są to synowie tych, którzy miliony istot ludzkich skąpali w morzu cierpień i upodlenia. A mnóstwo widuję i takich, którzy jeszcze sami pełnili czynność zaciskania obroży na szyjach upokorzonych, ogłupionych, z bolu zdrętwiałych. Nienawidzę ich.
»Całą siłą myślenia i uczucia mego godzę się z tą grupą naszych publicystów, którzy żądają jak najśpieszniejszego zaniknięcia tej jadowitej rośliny, tu i owdzie jeszcze na tym gruncie przetrwałej. Tylko, muszę ci powiedzieć, że motywy tego żądania u nich są inne, a u mnie inne. Pomiędzy-plemienną nienawiść potępiam jako jeden z najgłupszych i najszkodliwszych zabytków przeszłości, i zdaje mi się, że jestem od