Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czasem wyrwał kwiaty z korzeniami lub z całej siły mocował się z łodygą, tak była do zerwania trudną; wtedy sapał, stękał i gniewnie mruczał:
Kap ciebie licho uziało... (żeby cię licho wzięło...) Kap ciebie paralusz...
A potem znowu:
Hetyj dla panienki... hetyj dla Bozi...
Roztargnienie mu sprawiły żaby i ptaki. Pierwsze co chwilę wyskakiwały zpod czarnych, bo błotem oblepionych jego stóp i plusk w wodę! A malec patrząc na to zanosił się od śmiechu. Ptaki znowu wylatywały z kalinowych krzaków i fruwały mu tuż prawie przy uszach.
Kysz! — wołał, machając więzią niezabudek, — kysz! a kysz!
A potem znowu rwąc niezabudki:
Hetyj dla Bozi...
Wtem, stanął i radośnie krzyknął. Sikorka, znowu sikorka, ta sama pewno co tam w maku była. Och! siadła sobie teraz na kalinowej gałęzi i wraz ze śnieżnym, okrągłym kwiatem kaliny kołysze się, to w górę, to w dół pomalutku... i żółtą główką kręci...
Na ustach malca urwały się wyrazy: — »hetyj dla panienki!..« Jedną ręką trzymając pęk