Strona:Eliza Orzeszkowa - Nowele i szkice.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 232 —

żółtych ugorach pasło się rude bydło; u dalekiego również zakrętu Niemna piasczysty brzeg lśnił wyiskrzonym złotem. Aż powieki mrużyły się, tak wielkiem było lśnienie tej wysokiej ściany, stojącej nad wspaniale zaokrąglającem się błękitnem ramieniem Niemna.
Wszystko było, jak bywa zwykle w pogodny, sierpniowy poranek. Tylko na wybrzeżu, tu i ówdzie stały gromadki ludzkie, od których wiało oczekiwanie skupione i trwożne. Milczały i patrzały na niebo, na słońce. Rozglądają się po niebie, jakby szukając na niem potwora, który już, już miał powietrzem przypłynąć i pożreć promienistą kulę niebieską, zdrój światła i ciepła. Za gromadkami ludzkiemi przybiegały psy wiejskie, żółte lub łaciaste kundle kudłate i z ruchami niespokojnymi, węsząc, biegały po wybrzeżu.
Zamiast wyglądanego potwora, przypłynęła powietrzem, podłużna smuga chmury mętnej i przysłoniła słońce. Gromadki ludzkie zaruszały się niespokojnie, lecz wnet znieruchomiały znowu i zaświeciły bukietami przybliżonych ku sobie twarzy, tak pobladłych, że aż białych. Źrenice ich rozszerzyły się i osłupiały, oddechy stanęły w piersiach. Bo w powietrzu poczęło zmierzchać i czuć było, że za tą chmurą, która przysłania słońce, staje się coś ciemnego i ciężkiego, że wielki moment przybywa…
Na tle zmierzchu uwypuklały się blade twarze ludzi i, z drżeniem wszystkich członków, tulące się do kolan ludzkich, psy. Drzewa napełniły się śpiesznem trzepotaniem skrzydeł i trwożnemi wołaniami matek ptasich, zlatujących na gniazda. Żałosne ryczenia przychodziły