Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

życie kawałkiem chleba podtrzymać, pragnęła uniknąć doli żebraczej i módz przed samą sobą wstydem nie płonąć... Jakże ambitną była, zazdrośną, pożądliwą i w pożądaniach swych rozuzdaną! nieprawdaż?
Zwyciężyła siebie znowu, zgnębiła i do milczenia zmusiła szarpiące ją: wstyd, żal, trwogę, powstała z klęczek ze spokojną twarzą, rozpłakaną dziewczynkę wzięła na swe kolana i cichym, łagodnym głosem opowiadać zaczęła ulubioną jej bajeczkę. Posiadała ona w sobie widocznie sporą sumę sił ducha i woli. Miałyżby siły te pozostać dla niej bez użytku, posługiwać jej tylko w walkach uczuć a giąć się kornie i upadać bezwładnie pod wrogą mocą niedołężności głowy i rąk, uciążliwości otaczających ją żywiołów zewnętrznych?
Przez całą długą noc zimową Marta nie zamykającemi się ani na chwilę oczami patrzała w ciemność zalegającą izbę, machinalnie ścigała uchem spokojny oddech śpiącego obok niej dziecka i myślała nad tem, co jej jutro czynić wypada.
Nazajutrz około południa kobieta w żałobie wchodziła do niezbyt wielkiego lecz bardzo wytwornego magazynu, za którego oknami zwieszały się bufiaste kobiece suknie, i nakształt roju motylów, najrozliczniejszemi barwami migotały zgrabne kapelusiki i ma-