Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawołać kogo było!
Ale kogo, kogo?
A Dominiche! Abo Kuśtyka! A dziad dzie, pytam sie tata, bo z nio żadne gadanie.
Wyszed zaraz po was.
Coś o cudach wywodził, może by co jeszcze pomog?
Za późno, człowieku.
Może ona śpi?
Tato pokiwali głowo na takie moje gadanie, odkrencili sie twarzo do okna.
Zdejmuje czapke. Żegnam sie. Na stołku siadam. Siedze. Nu tak. Umarła. Nu tak, nu tak, zmarnowana. Nu tak. Nu tak. Nu tak.
Nu tak, mówie do nich, a najbardziej do Handzi, pocieszyć jo trzeba, nu tak. Ech. Trudno. Tak musiało być. A ty nie becz, nie becz babo, Pan Bóg dał, Pan Bóg wzioł, urodzisz jeszcze niejedno. Nie pierwsze ono i nie ostatnie, ścichnij!
A ta lamentuje, co za dzieciak był, jaki pojętny, mądry, niepłaksiwy, niewybredny, żerny, niekąśliwy, czysty, ach jaki wesoły, ładny, jak ptaszeczka, jak laleczka, jak wiwióreczka. Widze: na kominie talerz z ołatkami, ołatki z siary i mąki, takie placki dwa razy do roku, dwie krowy u mnie sie cielo.
Daj jeść, mówie do niej, a do Ziutka: nie gap sie, siadaj, zjemo! Zjemo i pomyślim co robić. Abo nie: potem zjesz, teraz leć po dziada.
Poleciał. Siedze, jem placki z zacierko, na nic