Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem rykne: gołe niebo sie odsłania, ktoś krzyknoł: Uważaj! podobno w gałęzi patrzawszy, chylił sie ja za drzewem jak przywiązany, a kiedy hukneło, odziomek buchnoł mnie w bok, w kość, i pociemniało.

O, leżało mi sie jak królowi! Nigdy w życiu nie wylegiwał sie ja tyle: leże sobie, a oni chodzo wkoło, jak przy jajku, na dybkach, półciszkiem, o zdrowie pytajo, skwarki podtykajo, sieduch podstawiajo jak sralowi. Handzia Kazikiem nazywa, kaziuje, kazikuje, choć tylko Kaziukiem był ja u niej bez lat dziesięć.
Królowanie królowaniem, a co ja sie nacierpiał, tylko mnie i Panu Bogu wiadomo. Żebro mnie wyszło i coś pękło w kulszy, chiba kość sie nadłupała, bolało od najmniejszego ruszenia sie, od dychania nawet. Uczycielka naparła do szpitala mnie wieźć, do miasta, abo choć doktora przywieźć z Suraża, ja na to, że doktora może przywieźć, ale sobie. Ona: Po co mi doktor? Ja: A pogadać sobie wieczorem, o książkach, o miastowym życiu. Ucichła, patrzy się pod nogi, wie, że ja wiem!
Tak po prawdzie, to zdychać sie chciało, a z tej przyczyny, że żyć sie nie chciało. Drzewo leżało przez ogrod aż na droge, droge zagradzało, póki Ziutek z Handzio czuba nie upiłowali. Upiłowali, odciągnęli, droge dali. A jeść to sie przeważnie rybe jadło, dzieci pełnymi koszami nosili z rzeki płoć, jazia, szczupaka,