Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sunie prosto w dżwi. Puka, uczycielka odmyka od razu, widać czekała, i już coś gadajo, śmiejo sie za dżwiami.
A u nas zapieco ciemnawo, tyle blasku co od ognia w piecu i od oknow. Zawsze dotąd lampe wziąwszy, zostawiała ona drzwi nademkniete było widno i u nas.
A tato szepoczo: Pewno narzeczony! Nareszcie ma kawalera, a to sama była jak zazula.
A tam śmiechy i gadanie, ona śmieje sie, on gada.
Aż sie dżwi odmykajo, prosi ona: Zrób, Handzia, jajecznicy, ale na dwoje, nie pożałuj. I daj dwa kubki.
Tato zbystrzeli od razu: Oho, bedo pili! i cmokajo i na murku sie kręco. A Handzia jakby skrzydeł dostała, tak sie nad patelnio zwija: sześć im jajkow, choroba wybiła! A usmażywszy, puka!
Uczycielka wygląda, bierze przez prog talerki z jajecznio, bierze chleb i widelcy, bierze kubki. Na zdrowie, mówi Handzia i łyp okiem, oczko do niej puszcza, a ta śmieje sie urwisowato! Drzwi sie zamykajo i u nas znowuś ciemno.
A tam? A tam pijo sobie, śmiejo sie, opowiadajo, czasem głos ściszo, marmoczo coś, marmoczo, naraz jak nie hukno śmiechem! A na kogo oni szepoczo, przed kim sie ściszajo, z kogo, psiakrew, sie podśmiewujo?
Nie, nie usiedze, nie bede słuchał jak śmiejo sie, kto wie czy nie ze mnie. Ot, cholera, zna-