Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dze, jak głowa moja leży u niej w podołku, w pachwiny wciśnięta, a ona mnie iska białymi palcami. A palcy cienkie i sprytne, wślizgujo sie we włosy, przemykajo sie jak wenże, a takie czujne, że same, bez patrzenia namacajo każde wesz. Bo i nie so to jakieś tam weszki gnidki, weszki pyłki, ale każda duża, tłusta, orelska: wesz gęś, wesz krowa! A jak take stonoge weźmie ona między paznogietki, to ho ho, trzask taki, jak z purchawki pięto strzelić, a krew to jej pół palców zalewa! I znowuś palcy smyk smyk: strupa znajdo zeschniętego, złuszczo. Kłoska, wyskubio. Nowe wesz, rozduszo. Ech, Handzia dobrze iska, ale uczycielki iskanie, to musi być iskanie!
A wy dziadku ile lat macie, pyta sie ona. Siedymdziesiąt?
E, więcej! chwalo sie tato: Nie rachuje, ale po paznogciach widze, że więcej, w nogi powrastali. Sta nimam, bo sie śmierć mnie jeszcze nie kłaniała: jak człowiek sta dożywa, Śmierć przychodzi, kłania sie i pyta: brać was, czy chcecie żyć dalej? Bo nad takim śmierć już władzy nima, taki może żyć ile chce, ona przyjdzie tylko, jak sie jo zawoła.
E tam, bajki bajecie, na to Handzia, nikt nie może wiedzieć, kiedy umrze. A tato:
Ale kiedyś ludzi wiedzieli wszystko o swojej śmierci, kiedy umrzo, dzie, jak. Aż raz Pambóg szed, a za dziada był przybrany i widzi, człowiek łata płot słomo! Zdziwił sie Pambóg: czemu ty nie łatasz płota łozino, Jak