Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ska Broń Boże nie zruszyć, leży, poleży jeszcze trochu, troszku, aj nie chce sie z gniazda ciepłego wyłazić. Ale to że tam dzieś słonko sie ocknęło i czas wstawać, świdruje to, poszturchuje.
Taki, co by widział przez ściany i ciemno, zobaczyłby naraz we wszystkich chatach nogi, jak raptem myk wyłażo spod pierzynow i bose szukajo podłogi, macajo. A już i głowy, plecy dźwigajo sie, prostujo i niewiadomo kiedy na wszystkich łóżkach siedzo męszczyzny w gaciach i koszulach, oczy dalej majo zapluszczone.
Nie odpluszczajo, bo chco sobie poziewać: poziewać i poprzeciągać sie na siedząco, uch, co to za siły natężajo tak od środka, że głowy poodrzucało aż na łopatki, ręce rozkrzyżowało, brzuchi, plecy w dugi wygięło! Siedzo w pomroce, wygięte, naprężone, aj dobrze im, dobrze!
Naraz sprężyny puszczajo: miękno, zwijajo sie, bezwładniejo, ręce zsuwajo sie im między kolana, siedzo miętkie, bezwładne, jak nieżywe, jakby ich nie było, ile czasu tak siedzo? Nie wiadomo, nikt nie wie, nima komu wiedzieć. Siedzo. Siedzo Jurczaki, Bartoszki, Mazury, Koleśniki, Litwiny, Orele, Prymaki, Dunaje, Kozaki, czterdzieście gospodarzy na czterdzieści łożkach, oni w swoich chatach najważniejsze, wstajo piersze: siedzo sobie, siedzo. A teraz przydałby sie taki, coby słyszał przez wszystkie dżwi, ściany: taki posłyszałby rap-