Strona:E. T. A. Hoffmann - Powieści fantastyczne 01.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał na sobie haftowany surdut o długich połach, czarne aksamitne rajtuzy i małą srebrną szpadkę. Starannie znów zapiął płaszcz.
— Czemuż to pan mię pytał, czy jestem Berlińczykiem?
— Bo w takim razie musiałbym pana w tej chwili opuścić.
— To brzmi zagadkowo.
— Bynajmniej, skoro tylko panu powiem, że ja — no, że ja jestem kompozytorem.
— Wciąż jeszcze nie odgaduję znaczenia słów pańskich.
— A więc proszę mi wybaczyć mój poprzedni okrzyk. Widzę, że się pan nic nie rozumie na Berlinie i Berlińczykach.
Powstał i kilkakrotnie żywo przeszedł się po pokoju tam i z powrotem; poczem się przybliżył do okna i ledwie dosłyszalnie zaczął śpiewać chór kapłanek z Ifigenii w Taurydzie, przyczem uderzał w szybę przy wyjściu tutti. W zdumieniu uważałem, że w pewien zgoła swoisty sposób oddawał niektóre melodye, co mię uderzały tu siłą i nowością. Nie przeszkadzałem mu wcale; skończył i wrócił na swoje krzesło. Opanowany szczegól-