Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Miejsce tych bogactw jest śród twego bogactwa, które przechodzi wszelki podziw!
— A jednak z wszystkich chciałbym uczynić koronę dla twego jasnego czoła.
Przebiegły chciał ją podbić tak skarbami, jak wymową.
Nagle klasnął w ręce. A z pod posadzki, niby dziełem czarów, wyrosła biesiada. Jona zasiadła na tronie. Do stołu usługiwały dzieci ze skrzydłami Kupidynów. Arbaces siedział u jej stóp. Za draperjami dźwięczała słodka muzyka.
Po uczcie gospodarz przemówił:
Uczenico moja! czyli, żyjąc w tym niepewnym świecie wydarzeń, nie zapragnęłaś nigdy rozedrzeć tajemniczej zasłony czasu i przeczytać twój los przyszły?
— Jest-że to w mocy człowieka. A jeśli jest — rzekła cicho — szczęścia można cierpliwie doczekać, wiedza o nieszczęściu zatruje szczęśliwą teraźniejszość.
— A gdybym cię mógł przekonać, że dostąpiłem tej umiejętności. Gdybym nadto upewnił cię, że wyczytałem już losy twoje w gwiazdach i wiem, że są słodkie i piękne nad wyraz, że Parki splatają twą przyszłość w girlandy róż, czyż nie pragnęłabyś nacieszyć serca zawczasu widokiem przyszłego szczęścia?
W jej sercu drgnął dźwięk — jedno imię: Glaukus. Chciała zyskać pewność, że los jej nie omyli. Rzekła:
— Tak, pragnę!
— A więc ukażę ci cienie, grające twoją przyszłość.
Poprowadził ją śród kolumn i wonnych wodotrysków. Szerokiemi schodami z marmuru zeszli do ogrodu. Księżyc pieścił promieniami już uśpione kwiaty i milczące posągi. W końcu jednej z alei wznosiła się mała kaplica Izydy.