Strona:Dziennik Dolnośląski, 1991, nr 114 (7 marca).djvu/06

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


MISTRZ
W dziesiątą rocznicę tragicznej śmierci Profesora Henryka Zielińskiego

WŁODZIMIERZ SULEJA

W czasach widocznej erozji postaw oraz inflacji wartości termin „mistrz” przestał właściwie funkcjonować. I to nie tylko na uczelnianym gruncie. Coraz mniej mówi się o szkołach naukowych, coraz mniej jest osób, które mogłyby aspirować do roli przewodnika po skomplikowanych naukowych i dydaktycznych rewirach. Dzisiaj, z perspektywy dziesięciu lat – w oparciu nie tylko o własne doświadczenia i przemyślenia – mogę stwierdzić, że przedwcześnie odszedł wówczas człowiek, który z całą pewnością był Mistrzem.

Dla człowieka, zwłaszcza młodego, szczególnie ważny jest pierwszy kontakt z kimś, kto w jego oczach reprezentuje sobą całą powagę świata nauki. Z Profesorem Zielińskim zetknąłem się na dodatek w okolicznościach szczególnych – był to bowiem marzec 1968 – postawa zaś, którą wówczas demonstrował, zyskała Mu pośród młodzieży akademickiej autentyczny szacunek. Kontekst ten wydaje mi się dzisiaj nader istotny, Mistrz bowiem, o czym jestem przekonany, to nie tylko naukowy i dydaktyczny autorytet, ale nade wszystko nastawiony na kontakt z inną osobą człowiek, starający się i potrafiący wydobyć z niej to, co najwartościowsze i najcenniejsze. I tylko wówczas może się zadzierzgnąć obopólnie aprobowany stosunek: mistrz – uczeń.

Poszukiwanie mistrza to po dziś dzień jeden z najważniejszych motywów seminaryjnego wyboru. Znaleźć się w grupie seminaryjnej prowadzonej przez Profesora nie było łatwe – historia najnowsza zawsze zresztą cieszyła się największym bodaj powodzeniem – wszelako o wiele trudniej przychodziło sprostać zaskakującym niekiedy przyszłego adepta studiów historycznych wymaganiom.

Profesor był troskliwym i niezwykle rzetelnym przewodnikiem – zanim wybrał temat pracy magisterskiej starał się i dostosować go do intelektualnych możliwości swego podopiecznego, i odpowiednio wcześnie przybliżyć mu nie tylko podstawowe arkana naukowej pracy, ale i oswoić, metodą cząstkowych studiów, starannie dobranej lektury oraz intensywnymi konwersatoriami, z epoką, w którą seminaryjny zespół z reguły w całości się zagłębiał. Student zaś ze swej strony musiał wykazać się nie tylko sumiennością, ale, co ważniejsze, coraz lepszym rozumieniem problemów, wychwytywaniem istoty poruszanych zagadnień, umiejętnością stawiania pytań, konstruowaniem logicznego wywodu i formułowaniem poprawnych wniosków. W rezultacie w naturalny niejako sposób wytwarzał się stan ciągłego wewnętrznego napięcia, co wywoływało i stresy, i euforyczne niemal nastroje w przypadku nie tak częstej przecież aprobaty.

Seminarium Profesora na studenckiej giełdzie oceniane było jako bardzo trudne. Akademickie vox populi wiązało to często ze specyficznym sposobem bycia, stwarzającym niekiedy trudne do sforsowania bariery o czysto psychicznym podłożu. Jakże często referent nie zwracał niemal uwagi na komunikatywność swego wywodu, koncentrując się na obserwowaniu reakcji Profesora. Jeżeli tylko słuchał, przymykając co jakiś czas oczy bądź aprobująco kiwając głową, wszystko było w porządku, wystąpienie biegło bez zakłóceń, potoczyście, mówcę cechowała zaś rosnąca pewność siebie. Problemy zaczynały się w momencie, gdy profesor zaczynał coś nerwowo wystukiwać, lub, co gorsza, burzyć fryzurę. Czynnościom tym towarzyszyły pauzy, plątanie wątków, nerwowe spojrzenia... Prawdziwą panikę budził jednak inny gest – zdejmowanie i nakładanie okularów. Ożywiali się wówczas nawet najbardziej znudzeni słuchacze, było bowiem źle, referent zaś, o ile jeszcze był w stanie mówić, w każdej chwili oczekiwał wybuchu. I czasem dochodziło doń – okulary lądowały z trzaskiem na biurku (sam byłem świadkiem, jak po takiej czynności nadawały się wyłącznie do wymiany), delikwent zaś dowiadywał się, co Profesor sądzi o jakości jego pracy. Czasami jednak wszystko wracało do normy – Profesor znów potakiwał, a wywód, chwilowo splątany, nabierał nowego tempa.

Z biegiem czasu ów przywoływany przeze mnie rytuał stawał się nieodłączną częścią funkcjonowania seminaryjnej grupy, naturalną i zrozumiałą. Profesora cechowała bez wątpienia ostrość w formułowaniu sądów i niekiedy gwałtowność w ich wypowiadaniu, wszelako szanował odmienność racji, nawet – a może przede wszystkim – tak słabego partnera, jakim był student. Spór toczony na gruncie naukowym nie przenosił się przy tym na płaszczyznę prywatną, zresztą uparte trwanie przy swych racjach, byle uargumentowanych, było przezeń wysoko cenione. Inna rzecz, że zdobycie się na podjęcie sporu wymagało nie tylko gruntownego przygotowania, ale i przełamania bariery naturalnego, oczywistego ze studenckiego punktu widzenia dystansu pomiędzy zasobami wiedzy własnej a tymi, które posiadał Profesor. Był to bowiem Mistrz, który, choć onieśmielał, nie blokował aktywności, zaś zmuszając do refleksji sprawiał, iż dokonania bądź przemyślenia własne postrzegało się jako dzieła niedoskonałe, wymagające ciągłych korekt i ulepszeń.

Wzajemne stosunki Mistrz – uczeń wkraczały w nową fazę w momencie rozpoczęcia prac nad rozprawą doktorską. Profesor, nie przestając być przewodnikiem, w coraz większym stopniu stawał się inspiratorem. Niekiedy podsuwał temat, częściej jednakże, sugerując penetrację określonej, z reguły szerokiej problematyki, metodą kolejnych przybliżeń pozwalał na samodzielny, optymalny wybór. Nieprzerwanie, choć taktownie i dyskretnie, kontrolował też postęp prac. Interesowało go wszystko – i rozwiązania konstrukcyjne, i poprawność wnioskowania, i kompletność bazy źródłowej, i językowa poprawność wywodu. Nic tedy dziwnego, że lista uwag stawała się długa, ale i bardzo pomocna. Przyciągał przy tym Profesor osobowości niekiedy kontrastowe, różniące się temperamentem, poglądami, zainteresowaniami badawczymi. Co nie przeszkadzało, że tworzyły one zespół. Zespół zdolny do niemałego wysiłku, do podejmowania badań ważnych, liczących się na naukowej mapie kraju. Zespół, którym efektywnie kierować mógł właśnie Mistrz.


XII Przegląd Piosenki Aktorskiej
Post scriptum

Przegląd mamy już za sobą. Emocje, elegancje, uroki wielkiego świata, sztuka, wielcy aktorzy, piękne kobiety, cudowni debiutanci. Jednym słowem – Europa.

Tyle tylko, że tę „przeglądową Europę” robi parę osób, które z dnia na dzień są coraz bardziej zmęczone, zestresowane, ale żyją, wytrzymują to jakoś, choć odpowiedź na pytanie: jak? zatrąca o obszary metafizyki.

A jeżeli jeszcze przy tym stresów i zmęczenia po osobach wyżej wzmiankowanych nie widać, podejrzewać chyba należy ingerencję sił nieczystych. Bo tak mówiąc między nami – ten cały młyn nie jest do wytrzymania!

Norweg, porozumiewający się w najgorętszym chyba punkcie Przeglądu, Biurze Prasowym, po rosyjsku, nie jest tu niczym dziwnym. Nikt by tego nie wymyślił, bo życie jest bogatsze od literatury...

Biuro Prasowe to dwie ładne panie i ogromna, acz nader wytworna torba jednej z nich. Monika Klubińska, która łączy swoje ukochane radio z Przeglądem, i Agnieszka Łuczak, która miłość do piosenki aktorskiej demonstruje co roku, przyjeżdżając do Wrocławia aż z Tomaszowa Mazowieckiego.

– Pani Moniko, jak Pani to robi?! Wczoraj widziano Panią późną nocą, dzisiaj – wczesnym rankiem. Cały czas elegancka (najciekawsze kreacje Przeglądu), cały czas uśmiechnięta i cały czas bezgranicznie dla nas, dziennikarzy, cierpliwa?

– Umiem się fantastycznie mobilizować. Przecież poza samym Biurem jestem odpowiedzialna za wszystkie nagrania radiowe i za całą produkcję taśm muzycznych. A produkcja taśmy to piekło — jestem przy tym sama. Poza tym codziennie, razem z Wrońskim, robię relacje na żywo i koordynuję wszystko, co dzieje się na antenie.

– Uporczywym nękaniem udało mi się jak na razie dowiedzieć tylko, co Pani robi. Ale jeszcze raz pytam: jak!?

– Nie wystarczy, że umiem się fantastycznie mobilizować?... W takim razie muszę się przyznać do tego, że to po prostu moja miłość. Ja to naprawdę bardzo lubię; chociaż czasami padam na nos. Traktuję pracę jak święto – staram się więc i wyglądać jak najlepiej. Jestem usługowcem, mój wygląd i odpowiednie zachowanie to po prostu obowiązek zawodowy.

– No cóż, nie wywinie się Pani od stwierdzenia, że wygląd jest odbiciem osobowości...

– Chyba tak...

– Dla mnie, Pani koleżanki po fachu, to straszna frajda, kiedy w teatrze dziewczyny oglądają się za Panią z podziwem: ale kiecka! Niestety, w naszym – jakże „publicznym” – zawodzie, nie zawsze zwracamy uwagę na wygląd i zachowanie...

– Ja muszę zwracać na to uwagę. Jako szefowa Biura nie mogę się nie kontrolować. To dziennikarze akredytowani przy Przeglądzie mogą grymasić i kaprysić, nawet o drugiej w nocy, co się nie tak dawno zdarzyło. Ja muszę być uśmiechnięta i cierpliwa.

– Świetnie się to Pani udaje. Ale proszę mi szczerze powiedzieć: o ilu godzinach snu Pani marzy?

– O pięciu! I bez przerwy!

– Życzę Pani dziesięciu godzin i bardzo pięknych snów. Tego samego zresztą życzę pani Agnieszce, na którą wszyscy będziemy z radością czekać w przyszłym roku. Przecież obu Paniom miłość do Przeglądu na pewno nie przejdzie.

Rozmawiała Anita Tyszkowska



Rozwiązanie krzyżówki ze str. 8. Poziomo: 2) Marek 6) książka 7) Osiek 9) sążeń 10) wędkarz 12) susza 13) suita 14) rzeźnia 15) Rusin 16)[1]


  1. dokończenie tekstu znajduje się na stronie 3 gazety