Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie rozumiem pana.
Niecierpliwie machnął ręką:
— Ach, mówię głupstwa. Nie warto zwracać na to uwagi.
— Byłam doprawdy rozczulona. Pan ma złote serce. Tylko tak dobry człowiek może tak kochać dzieci.
— Bajki.
— Wcale nie bajki. Człowiek zły będzie unikał dzieci, będzie unikał zetknięcia się z czystością i świeżością.
Wzruszył ramionami:
— Przeciwnie. Tylko brudny szuka czystej i świeżej wody. Czystemu ona nie jest potrzebna... Ale nie mówmy o tem. Gdzież jest pani narzeczony? Dlaczego nie przyszedł.
— On wogóle rzadko bywa u moich znajomych — nagle spoważniała Mika — a dziś miał przyjęcie u dyrektora Opery. To jest ważne dla jego karjery.
— Czyż on nie więcej myśli o tej karjerze, niż o pani?
— A czy mogę mu z tego zrobić zarzut? — odpowiedziała pytaniem.
— Zarzutu nie. Zapewne. Jednak...
— Co jednak?
— Nie zachwycam się tym młodym człowiekiem.
— Uprzedzenie — odpowiedziała bez przekonania. — Tomek nie umie sobie zjednywać ludzi. Nie dba o to.
— A czemże zjednał panią? — zapytał z naciskiem.
Mika uśmiechnęła się melancholijnie.
— Czy to nie dziwniejsze, że ja go zjednałam? Czemże jestem wogóle?... Zwykłą przeciętną dziewczyną, ani specjalnie ładną, ani inteligentną...
— No wie pani — zirytował się.
— Pozatem jestem biedna.
— A jednak on nie wart jednego spojrzenia pani. Chce pani, bym powiedział szczerze, co myślę?
— Nie, nie! — przestraszyła się. — Nie trzeba. Zresztą