Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To prawda — przyznał krzywonosy — mogło być i tak.
Zdawał się być przekonany, lecz Zimny powiedział:
— Mogło być, lecz nie było. Kuzyk mówił o was.
— Niby dlaczego o mnie? — wyzywająco zawołał Murek.
— Bo wyście w tem ręce maczali — z uporem stwierdził Zimny.
— Ja?... No dobrze, tylko w jakim celu?
— Tego już nie wiem.
Murek wybuchnął śmiechem:
— Jesteście, jak dziecko, towarzyszu Zimny... Utrzymujecie, że byłem wplątany w tę sprawę, tylko nie macie na to ani dowodów, ani poszlak, ani jakiegokolwiek wytłumaczenia, bodaj najgłupszego wytłumaczenia, pocobym miał się wplątywać! Gdzież tu sens?... Nawet obrazić się na was nie mogę za takie brednie. Miarkując z tego, co wiem o zajściu z gazet i od was, widzę, że Kuzyk rozprawiał się z jakimiś bandytami, czy też oni z nim. A co tu ja mam do roboty? Jeżeli komu na świecie dobrze życzyłem, to już napewno Kuzykowi, od którego doznałem więcej dobrego, niż od innych. I ja miałbym na niego bandytów naprowadzać? Stuknijcie się w głowę, towarzyszu Zimny!
— To gdzieście byli tego wieczoru?
— Gdzie miałem być? W pracy, u dyrektora Czabana. Zresztą gotów jestem pójść z wami do tej kawiarni. Przecież jeżeli tam chodziłem, to mnie poznają.
— Kawiarnia została zamknięta przez policję.
— No, to wszystko jedno. Łatwo odszukać właściciela, czy kelnera, czy innego djabła. Nie myślę chować się.
— Dziwne to jednak, żeście akurat zgolili brodę. Jeszcze u Dyla byliście z brodą i tak was przypiekło.
— Wcale nie przypiekło. Chcę się żenić, a kobiecie zarost