Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko, że ja, panie mecenasie, do żadnych takich rzeczy nie należę.
— Zapewne. Ale wie pan, co anglicy nazywają „szkieletami w szafie”?
— Nie.
— Takie różne sprawy, o których się już zapomniało, a które po latach odnajdują się niespodziewanie.
— Śmieszne rzeczy — odrzekł spokojnie Murek. — Ja nie mam żadnych szkieletów w szafie.
— Tak?... Tem lepiej. Widocznie to te... jakże... halucynacje... he... he... he.. No, dobranoc, doktorze, ograł mnie dziś pan paskudnie, ale zrewanżuję się. Dobranoc.
— Zawsze służę mecenasowi.
Rozstali się. Murek przyśpieszył kroku, koło komisarjatu policji, gdzie z okien bił ostry blask, spojrzał na zegarek. Stojący przed bramą posterunkowy zasalutował mu służbiście i życzliwie. W domu było zimnawo, pani Rzepecka nie lubiła wydawać na opał. Trzeba było cienką kołdrę uzupełnić letnim kocem. Rozmyśłał o głupstwach usłyszanych od Boczarskiego, lecz nie przejmował się niemi zbytnio. Popierwsze mecenas miał zwyczaj nie trzymania się ścisłej prawdy, a podrugie wszystko to nie miało źdźbła podstaw.
Nazajutrz o ósmej był już w biurze. Przejrzał korespondencję, podyktował pannie Celinie kilka listów i wyszedł do Izby Skarbowej, by z prezesem Czakowskim ostatecznie uzgodnić rozrachunki z tytułu podatków komunalnych. Czakowski przyjął go mniej serdecznie, niż zwykle. Nie zaczął od pytania, którem zawsze witał Murka: — Kiedyż doktór zdecyduje się przejść z tego swego magistratu do nas? Natomiast powiedział, że jest zajęty i skierował Murka do swego zastępcy, doktora Żytniewicza.
Tu go też po upływie kwadransa złapał telefon panny Celiny.