Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wargi mu drżały, głos wibrował. Pokrywał pocałunkami jej dłonie, tulił je do ust, do oczu, do czoła.
— O, przepraszam — rozległ się od drzwi głos pana Horzeńskiego. — Niro, daruj, ale pan Franciszek pożądany jest przy stoliku.
— Ależ, proszę bardzo — odpowiedziała chłodno.
Idąc do hallu, Murek stwierdził, że czoło, dłonie i twarz ma wilgotną od potu. Jeżeli ona to spostrzegła, mogła odczuć obrzydzenie. Niech djabli porwą te karty!
A karta szła mu tego wieczora, jak nigdy. Już w pierwszym robrze z niejakiem, a nawet z dużem ryzykiem zalicytował szlema w karo i zrobił go z kontrą. Nie uważał, lecz szczęście mu dopisywało. Po drugiej, wstając od stolika, był wygrany przeszło sto złotych. Najwięcej przegrał mecenas Boczarski i to najbardziej cieszyło Murka.
Panie już spały, oprócz babci, która wytrwale kibicowała synowi.
Murek wyszedł razem z Boczarskim, a że mieszkali przy jednej ulicy, musieli nadal znosić swoje towarzystwo, chociaż obaj nie byli tem zachwyceni. Deszcz ustał, niebo iskrzyło się gwiazdami, od rzeki ciągnął ostry, mroźny wiatr. Szli w milczeniu. Gdy przy kościele skręcali w Brzeską, mecenas zapytał:
— Od dawna zna pan radcę Gąsowskiego?
— Ja?... Dlaczego mecenas pyta?... Wcale go nie znałem.
— Hm... Szkoda, że doktór nie był na pożegnalnem śniadaniu w klubie. Dali dobre kaczki. Wcale nienajgorszy burgund.
— Mecenas był? — zdziwił się Murek.
— Ach, kogo tam nie było! Chyba ze trzydzieści osób. A jednak... pańska nieobecność zwróciła ogólną uwagę, doktorze.
— Moja? — wzruszył ramionami — cóż ja... Nie lubię takich bankietów.