Przejdź do zawartości

Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chcąc tę myśl odegnać i wprowadzić znowu Giocondę w zaczarowane koło swoich własnych złudzeń i marzeń, począł głosem śpiewnym, stłumionym opowiadać jej zagadkową opowieść.
„Nie mogłem oprzeć się pokusie obejrzenia tajników natury nieznanym ludziom — mówił; — szedłem wśród nagich, ponurych skał i wreszcie dotarłem do jaskini. Stanąłem u wejścia, pełen trwogi.
„Po krótkiem wahaniu, spuściłem głowę, przyłożyłem lewą dłoń do prawego kolana i zasłoniłem sobie oczy ręką prawą, aby przywyknąć do ciemności. Wszedłem i postąpiłem parę kroków. Marszczyłem brwi, mrużyłem oczy, chcąc wzrok zaostrzyć; szedłem poomacku, nie widząc nic przed sobą. Ciemności były nieprzeniknione. Po dłuższej chwili poczęły walczyć we mnie dwa uczucia: strachu i ciekawości obawy przed ciemną grotą i żądzy zbadania jej tajemnic“.
Umilkł. Cień nie zchodził z czoła Giocondy.
— I które z dwóch uczuć przemogło? — spytała.
— Ciekawość — odparł.
— Zgłębiliście tajemnicę jaskini?
— Przekonałem się, że można ją zgłębić.
— Czy objawicie to światu?
— Wszystkiego powiedzieć nie mogę, ale chciałbym natchnąć ludzi tak wielką siłą ciekawości, aby zdołali zwyciężyć obawę.
— A jeśli ciekawość nie zdoła, mistrzu Leonardzie? — zagadnęła z roziskrzonym wzrokiem, — a jeśli potrzeba czegoś więcej, czegoś potężniejszego dla zbadania najdalszych, a może najcudniejszych tajemnic jaskini?
Zajrzała mu w oczy z uśmiechem, którego nie widział jeszcze na jej ustach.
— Czegóż potrzeba więcej? — zapytał.
Milczała.
W chwili tej promień światła przeniknął przez szparę firanki i odegnał z twarzy Giocondy ów cień zagadkowy.
— Wyjeżdżacie jutro? — szepnęła.
— Nie, dziś wieczorem — odparł.
— I ja wyjadę niebawem.