Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyście się nie skaleczyli, pół puda obroży lekko licząc dźwigacie na sobie.
— Nie, nic mi się nie stało. Dlaczego stoicie, siadajcie Ojcze — zapraszał Golicyn.
— Pozwólcie przedstawić się. Jestem ojciec Piotr Mysłowski, protojerej kazańskiego soboru, a tutejszych więźniów ojciec duchowny i śmiem dodać przyjaciel, czem się i szczycę, bo nie grzech pochwalić się przyjaźnią najdostojniejszych ludzi.
»Szpieg rzuca piaskiem w oczy« — pomyślał Golicyn i spojrzał na niego uważniej.
Chłop, jak dąb, ogromnego wzrostu, barczysty, przystojny przytem, majestatyczny. Ogromna ruda broda, trochę już siwiejąca. Wygląd zdrowego włościanina, lat około pięćdziesięciu, a i twarz chłopska z grubsza ociosana, ale dobra i rozumna. Małe oczka ocienione nawisłemi powiekami, miały ów dwoisty wyraz tak pospolity u ruskich ludzi prostoduszny i przebiegły zarazem.
— No, a kiedyż egzekucya? — spytał Golicyn, badając go uparcie wzrokiem.
— Czyja egzekucya? jaka?
— Moja, a jaka, to już wy lepiej wiecie, czy rozstrzelają mnie, czy głowę zetną?
— Co wy książę? Bóg z wami — zaprzeczył trzepiąc rękami Mysłowski. — Ot macie tu krzyż, choć i nie przystoi przysięgać, na krzyż ten klnę się wam, że o żadnych egzekucyach nikt nie myśli. Czy zapomnieliście, że kara śmierci zniesiona w Rosyi ustawą.
Golicyn jeszcze nie wierzył, lecz tak jak wczoraj, gdy opuściła go obawa męki, serce skakało mu z radości.
— Niema kary śmierci, za to jest tortura — rzekł, badając znów wzrokiem gościa.