Strona:Ciernistym szlakiem.pdf/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mała się w progu, aby jej nie przebudzić, w tej chwili jednak staruszka poruszyła się radośnie.
— Krysiu droga, jesteś nareszcie, a tak się o ciebie obawiałam!...
Krystyna podeszła do łóżka i, przykląkłszy, pieszczotliwie do niej się przytuliła.
— I czegóż ta ciągła obawa? Cóżby mi się mogło stać w dzień biały na ludnej ulicy? Po co mateńka tak się kłopocze — i obiadu dotąd nie jadła, jakże to można!...
— Jakoś niedobrze się czuję, do jedzenia więc chęci nie miałam, zresztą z niepokojem w duszy nie warto zasiadać do stołu, bo to nie wyjdzie na pożytek.
— No, więc zasiądziemy bez niepokoju, owszem z nadzieją, z błogą nadzieją najgorętszych naszych życzeń spełnienia.
Pani Krasnodębska usiadła na łóżku i pilnie w twarz się Krystyny wpatrzyła.
— Czyż to być może?! Czyżby padł jakiś promień jaśniejszy, budzący tę nadzieję?
— Tak wypada przypuszczać, jeżeli słowo poważnego człowieka niema być pustem echem bez znaczenia.
— Więc coś jest, więc ty coś wiesz! mów, mów, moja droga, bo drżę z niecierpliwości.
— Posłuchaj więc, mamo, spokojnie, jaką dziś miałam przygodę i osądź, czy nadzieja mię nie łudzi.
Opowiedziała zajście na ulicy i przebieg rozmowy w domu jenerała. Pani Krasnodębska słuchała bez poruszenia, wkońcu szepnęła:
— Trudno nie ufać, Bóg wszystkiem rządzi i dobrodziejstwa swoje dziwnemi nieraz zsyła drogami.
Podniecona, uśmiechnięta podniosła się z łóżka i, przytuliwszy Krystynę do piersi, rzekła serdecznie.