Przejdź do zawartości

Strona:Ciernistym szlakiem.pdf/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moje dziecko? Zostawiłam je w lesie, tam pod sosną, pod mchem zielonym, tam go nikt nie znajdzie, nikt!
— Kobieto, co mówicie? w głowie wam się mąci, mówił Krasnodębski, jakżeż można dziecko samo zostawiać w lesie!
Prakseda wybuchła płaczem.
— Moje dziecko śmierć zabrała, śmierć zimna, ale litościwa, co nie odda strażnikom na zatracenie. Moje dziecko ochrzczone po katolicku, po katolicku je przeżegnałam i złożyłam do ziemi. Ono już u Pana Boga szczęśliwe, wiem o tem, ale ja, ja biedna sama sierota na świecie.
Chwyciła się oburącz za głowę, głuchy jęk z piersi jej uleciał.
Po twarzy Krystyny płynęły łzy.
Podjechała bliżej i, obejmując głowę nieszczęśliwej, przytuliła ją do siebie.
— Nie płacz, biedna męczennico, Bóg widzi twoją boleść i twoją ofiarę, nie płacz, za przywiązanie do wiary nagroda cię nie minie.
Pocałowała ją gorąco, serdecznie, bo na więcej słów zdobyć się jej było trudno. Coś ją dławiło, coś za gardło ściskało, że mówić nie mogła, ale zarazem jakaś duma i radość piersi jej rozpierały. Nie może zginąć naród najwięcej gnębiony, kiedy ma w sobie takich mężnych wiary wyznawców; nie poradzi nam wróg, choćby nie wiem jak się wysilał, jeżeli przy Kościele katolickim jak ci nieszczęśliwcy wytrwamy.
— Nie płacz, Praksedo, mówił Krasnodębski, Bóg się nad wami zmiłuje, wypuszczą męża z więzienia i żyć będziecie tak szczęśliwie jak wtedy, gdyście odemnie zamąż wychodzili. Przyjdźcie do nas do dworu,