Strona:Cecylia Niewiadomska - Bez przewodnika.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W którymkolwiek idziemy kierunku — odezwał się Janek — zrobiliśmy porządny kawał drogi i musimy być blizko jakiejś ludzkiej osady. Chodźmy tylko, bo zimno.
I szli wytrwale, nie zważając na kamienie, brnąc przez kałuże, zsuwając się po pochyłościach lub wdzierając na strome skały. Aby prędzej. To tylko bieda, że droga dość często dzieliła się na ścieżki, i wybieraj, którą wolisz! To znowu zdawało się, że już noc zapada, tak ciężkie chmury przesuwały się nad ich głowami. Ani widać słońca.
— Która godzina? — dopytywał Tadzio.
— Piąta dochodzi.
Milczeli obydwaj. Myśl, że mogą przepędzić noc pod gołem niebem, bez ognia, bez okrycia ciepłego, na deszczu, zaczęła ich poważnie niepokoić. Droga niby zaklęta ciągnie się i ciągnie, przez lasy, z góry na dół i z dołu do góry, i końca niema. Idą tyle godzin i nie wiedzą, gdzie zaszli Czują ogromne zmęczenie, a co najgorsza — wzajemną obawę o siebie: Tadzio taki delikatny, zaziębi się napewno, skoro tylko iść przestanie. A nogi zaczynają odmawiać już posłuszeństwa, — i jak iść zresztą wśród ciemności? Chyba prosto w przepaść.
Tadzio znów drży o Janka. Chorował niedawno na zapalenie oskrzeli, co to będzie? co to będzie? Nie osobliwość w nocy spotkać i niedźwiedzia, a zapałek nawet z sobą nie wzięli. Po prostu rozpacz!
— Która godzina, Janku?
— Trzy na siódmą.