Strona:Cecylia Niewiadomska - Bez przewodnika.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

No, to cię przepaszę sznurkiem i będę powstrzymywał. Dalej, jazda.
— Chodźmy naprzód — szepnął Janek — Brońcia strasznie przesadza z tą obawą.
— Ja z wami — odezwała się też cicho Ańdzia. — Ja się nie boję. Żyłabym tu w górach. Kocham niebezpieczeństwa. Uproszę mamy i pójdę z Morskiego na Rysy. Co za rozkosz pomyśleć sobie, że jedno złe stąpnięcie, a spadnę w głębię bez końca, i zwyciężać te trudy i wdzierać się coraz wyżej, coraz wyżej, aż za chmury, do słońca, do samego nieba i świat widzieć u nóg, pod sobą!
Tadzio westchnął głęboko.
My jeszcze nie byliśmy na Rysach — rzekł cicho.
— Na przyszły rok — odparł Janek z niemniej głębokiem westchnieniem.
— Czemu? — spytała Ańdzia.
— Pić, pić! — rozległy się za niemi głosy. — Zatrzymajcie tam chłopców, co pobiegli naprzód z tobołkami; słońce piecze, jakby nas chciało uwędzić.
Zatrzymajcie tam chłopców! łatwo to powiedzieć. Jak jelenie zbiegli z góry w zakosy, i zniknęli w kierunku drogi do Roztoki. Znaleziono ich dopiero pod Czerwonemi Brzeżkami. Siedzieli w czarnych jagodach, zajadając soczysty owoc, zarastający niezbyt łagodną pochyłość. Uczernili się przytem, jak małe potwory, ale miny rozkoszne mieli po tej uczcie.
— Z pół godziny tu już jemy — przechwalali się z zadowoleniem.